4Risk

Odwiedzona przez Ciebie strona internetowa korzysta z tzw. cookie. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.
Zamknij komunikat.

Strona główna » Aktualności » Wspinaczka

Wspinaczka

04-07-2006

Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni (jak sądzimy pozwoleniem na wspinanie) wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang upychamy nasze bety do ciężarowej wersji Tuk- Tuka, by udać się 30 kilometrów na północ - do wioski Pak Ou. Mamy zamieszkać w domu "głowy wioski" (sądzimy więc, że skończą się nasze kłopoty i uda nam się nadrobić czas, który minął w oczekiwaniu na bzdurny permit). 

Obczailiśmy już potencjalne nowe drogi wspinaczki i pogodziliśmy się z faktem, że nigdzie indziej wspinać się w Laosie nie da. Rzuciliśmy się więc na masywnie przewieszoną ścianę wyrastającą wprost z wód Nam Ou. Wcześniej z łódki wypatrzyliśmy piękną ryskę biegnącą diagonalnie w prawej części ściany - tam gdzie łódka mogła wygodnie zaparkować, a maleńkie wysepki i wielkie głazy tworzyły wymarzone półeczki do rozłożenia się ze szpejem i asekuracji. Przedarliśmy się przez dżunglę i zjechaliśmy z wierzchołka jakieś 100 m, mijając łatwy skalny teren pełen porostów. Na krawędzi przewieszenia skała zmieniła nagle kolor, a pomarańczowy idealny do wspinu wapień rozbudził nasze nadzieje. Założyliśmy stanowisko, a majtające się pod nami końcówki lin pokazywały, jak konkretny przewis sobie upatrzyliśmy. Wreszcie powstaje 35-metrowa wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej do naszej rzeczywistości: "Five dollars for each". Droga prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami, a o jej pierwsze przejście postarał się Sławek. Mamy nadzieję, że będzie ona preludium do naszej wspinaczkowej działalności w tym rejonie. 

Po kolejnych kilku dniach morderczej eksploracji w 45-stopniowym upale (na szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu) postanowiliśmy zrobić resta. Uzupełnienie żywności na targu w Luang i chłodny LaoBeer wydawał się idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski, gdzie wszyscy razem i każdy z osobna, po kilka razy dziennie, nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat "klimatycznych" począwszy od wspinania (co sprytniejsi kombinatorzy twierdzili, że nasze pozwolenie jest jedynie na pobyt we wsi, a za wspin mamy właśnie im zapłacić), a skończywszy na... samym oddychaniu. Klimat w Pak Ou - może i wyjątkowy, ale jakoś go nie czuliśmy. Z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na palcach w pobliskim miasteczku, gdzie można było choć przez chwilę pozostać incognito. 
Po powrocie okazało się, że nasz gospodarz z rodziną nie odwzajemnia naszego "Sabadiee" i szerokich powitalnych uśmiechów. Z grobową miną pokazał nam na migi, że permit jest już nieważny i nie możemy dłużej zostać. Nasz mówiący kilka słów po angielsku kierowca Tuk-Tuka, jak na zawołanie wyjął kolejny papier pisany pismem robaczkowym i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej analizie przez starszyznę i przedziwnego gościa w mundurze i klapkach, który się nagle pojawił, głowa wioski uznała, że to nie ten dokument. Trzeba więc jechać do miasta i organizować nowy papier. Wkurzeni na maxa rozliczamy się za spanie i wrzucamy cały bet do tego samego Tuk-Tuka, którym przyjechaliśmy rano. Kolejny dzień chylił się ku zachodowi, a nasze buły miękły z dnia na dzień, niestety nie od wspinu lecz od upałów i ciągłego przerzucania plecaków... Mamy najgorętszy miesiąc w roku. Czujemy spadek mocy o jakieś 50%, a kolejne zatrucia w ekipie (ponoć normalka dla białasów) tylko stan ten pogłębiają. Do tego kompletne mleko na niebie, słońca nie widać w dzień, a 35 stopni w nocy nie pozwala na sen. Współczujemy Amerykańcom, którzy zabawiali się tu w wojnę i kumamy, czemu dostali w tyłek. Kumamy też, czemu aż 600-osobowa (!!) ekipa Francuzów kolonizująca ten kraj zostawiła majątki komunistom i opuszczała go bez większego żalu. W drodze powrotnej Tuk-Tuk-owiec (który w całej zawiłej atmosferze sprawiał wrażenie, że nam sprzyja) nieco się rozkręca i daje nam delikatnie do zrozumienia, że "głowa wioski" nas nie chciała, bo nie dawaliśmy się golić z kasy. Wracamy więc do punktu wyjścia, na brzeg Mekongu w Luang Prabang, marząc o tym, by wreszcie wspinanie zabrało nam tyle czasu, co kolejne dogadywanie się, gdzie chcemy dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie kolejnej łodzi...Jacek Kudłaty




Copyright © 2000-2016 Kazimierz Pawłowski | kontakt | współpraca | partnerzy | reklama
design ivento - dedykowane systemy cms identyfikacja wizualna